Od kiedy zamieniliśmy andaluzyjskie tropiki na zimowe Pomorze marzył nam się kulig. Taki prawdziwy: w lesie, za końmi, na dużych saniach.
Jakieś 2 tygodnie temu, moja fejsbukowa koleżanka Aneta (pozdrawiam!) napisała, że wybierają się na taki właśnie wymarzony kulig. Zadzwoniłam do niej i już następnego popołudnia byliśmy w Szymbarku. Choć w Gdańsku śniegu było jak na lekarstwo, na Kaszubach było bajkowo (może fakt, że było po 17 i zapadał zmrok dodawał bajkowości, bo ciemność, niczym photoshop, maskowała braki w śnieżnej okrywie :))
Pod restauracją "Pod Wieżą" (w której ani menu, ani wystrój, ani chyba nawet pani z obsługi nie zmieniły się od przynajmniej 20 lat) zaczęła się nasza zimowa przygoda.
2 konie, duże 8-osobowe sanie, a z tyłu 6 podwójnych całkiem sporych sanek.
W jedną stronę całą czwórką jechaliśmy na dużych saniach, ale już w drodze powrotnej Radek i Berenika wskoczyli na pierwsze sanki zaraz za nami. Nasza trzylatka tylko krzyczała: "wio koniku!", "szybciej!", "jazda!" :D
Przystanek był w lesie, gdzie spotykały się wszystkie kuligi. Każdy zaprzęg miał przygotowane własne ognisko. Byliśmy zaopatrzeni w kiełbaski (achhhhhh, jak mi ich brakowało na emigracji!!!) i chleb, ale gdybyśmy o tym zapomnieli nie byłby to kłopot, bo w środku lasu pełna infrastruktura: kiełbaski już upieczone lub surowe, chlebek ze smalcem, grzane wino, herbatka z prądem za naprawdę małe pieniądze.
Wesoły pan Romek przygrywał na akordeonie "Hej Sokoły", głowa naszego kuczera* przyozdobiona była w piękną futrzaną czapę, a najwięcej frajdy było, gdy woźnica krzyczał "hamujemy nogami bo jest z górki" :)
Jako, że z Wiki w obie strony okupowałyśmy siedzenie na dużych saniach taki oto widok towarzyszył nam przez większość drogi :)
Jakieś 2 tygodnie temu, moja fejsbukowa koleżanka Aneta (pozdrawiam!) napisała, że wybierają się na taki właśnie wymarzony kulig. Zadzwoniłam do niej i już następnego popołudnia byliśmy w Szymbarku. Choć w Gdańsku śniegu było jak na lekarstwo, na Kaszubach było bajkowo (może fakt, że było po 17 i zapadał zmrok dodawał bajkowości, bo ciemność, niczym photoshop, maskowała braki w śnieżnej okrywie :))
Pod restauracją "Pod Wieżą" (w której ani menu, ani wystrój, ani chyba nawet pani z obsługi nie zmieniły się od przynajmniej 20 lat) zaczęła się nasza zimowa przygoda.
2 konie, duże 8-osobowe sanie, a z tyłu 6 podwójnych całkiem sporych sanek.
W jedną stronę całą czwórką jechaliśmy na dużych saniach, ale już w drodze powrotnej Radek i Berenika wskoczyli na pierwsze sanki zaraz za nami. Nasza trzylatka tylko krzyczała: "wio koniku!", "szybciej!", "jazda!" :D
Przystanek był w lesie, gdzie spotykały się wszystkie kuligi. Każdy zaprzęg miał przygotowane własne ognisko. Byliśmy zaopatrzeni w kiełbaski (achhhhhh, jak mi ich brakowało na emigracji!!!) i chleb, ale gdybyśmy o tym zapomnieli nie byłby to kłopot, bo w środku lasu pełna infrastruktura: kiełbaski już upieczone lub surowe, chlebek ze smalcem, grzane wino, herbatka z prądem za naprawdę małe pieniądze.
Wesoły pan Romek przygrywał na akordeonie "Hej Sokoły", głowa naszego kuczera* przyozdobiona była w piękną futrzaną czapę, a najwięcej frajdy było, gdy woźnica krzyczał "hamujemy nogami bo jest z górki" :)
Jako, że z Wiki w obie strony okupowałyśmy siedzenie na dużych saniach taki oto widok towarzyszył nam przez większość drogi :)
*Kuczer - to dawniej woźnica, furman. Zaprzęgi uczestniczące w kuligu były własnością Zrzeszenia Kaszubskich Kuczerów.